(pojechałem kiedyś z rodzicami i świętą siostrą na Mazury.
Zawieźliśmy tam w przyczepce i na dachu samochodu oraz
w każdym wolnym miejscu cały dom. Kołdry, garnki, talerze,
rozkładane
stoły, krzesła, lustra, wszystkie przybory codziennego użytku,
bez których normalni ludzie mogliby się obejść. Tylko ściany
były z namiotu. Podróż
trwała osiemnaście godzin, bo maluch po drodze zepsuł się dwukrotnie,
lecz tata miał do perfekcji opanowaną książkę napraw „Fiat 126p” i ratował
swoje stado od zguby, to znaczy dzielnie stawiał czoła zadaniom
praktycznym tak jak mama, która wychodząc naprzeciw
problemom i czającej się grozie przygotowała trzydzieści
pasteryzowanych słoików z mięsem, spoczywających pod
stopami siostry i moimi.)

byliśmy
kiedyś rodziną? łowiłem ryby na wędkę zrobioną z patyka.
Małe płotki,
leszcze, okonie, karasie, a w nocy raki
z latarką

z rodziną